Wspomnienia Pastora Hoheisela

Wspomnienia pastora Johannesa Hoheisela

Fragment dotyczący pracy duszpasterskiej w Niezabyszewie (lata 1933–1939)

Z nagrania odsłuchał, odpisał i przetłumaczył Josef von Rymon Lipinski

Wprowadzenie

Do roku 1945 kościół ewangelicki odgrywał na ziemi bytowskiej o wiele większą rolę niż kościół katolicki. Ponad 80 procent mieszkańców przedwojennego powiatu bytowskiego było wyznania ewangelickiego (1). Dzisiaj trzeba się nieźle natrudzić, żeby doszukać się jego pozostałości. Część dawnych świątyń ewangelickich przejął kościół katolicki, część już nie istnieje lub zmieniła przeznaczenie.Chyba jeszcze tylko w Tuchomiu przetrwał okazały kościół poewangelicki (w 2005 r. przejęty przez parafię katolicką), nieco mniejszy znajduje się w Ugoszczy. Podobny los spotkał ewangelickie cmentarze, tak że w wielu miejscowościach ślad po nich zaginął. Sam jako dziecko byłem świadkiem dewastacji ewangelickiego cmentarza w Niezabyszewie, niedaleko którego mieszkałem. Do końca lat pięćdziesiątych prezentował się okazale, potem jednak zarządzono akcję usuwania śladów niemieckości na terenie gminy i w krótkim czasie z cmentarza nie zostało praktycznie nic. Wszystkie elementy metalowe (a było ich dużo, bo protestanci mieli zwyczaj grodzenia swych parceli rodzinnych kutymi metalowymi płotkami, ponadto większość krzyży była z metalu) trafiły na złom. Piękny mur z dużych polnych kamieni, jakim otoczony był cmentarz, powędrował na okoliczne budowy. Do dzisiaj przetrwały w zaroślach jedynie szczątki trzech lub czterech nagrobków. A ponieważ ewangelików na tym terenie też już prawie nie ma, przedwojennymi losami tego wyznania mało kto się zajmuje i polskojęzycznych materiałów na temat przedwojennego życia gmin ewangelickich na ziemi bytowskiej jest niewiele. 

Tym większą wartość mają w tym kontekście publikowane poniżej wspomnienia pierwszego pastora gminy ewangelickiej w Niezabyszewie, Johannesa Albrechta Hoheisela. Na ich ślad naprowadził mnie niebywały zbieg okoliczności. Około dwóch lat temu moją mieszkającą w Bawarii siostrę, która właśnie była z wizytą w rodzinnej wsi, zagadnął na ulicy po angielsku starszy pan. Szybko się okazało, że po niemiecku obojgu łatwiej się będzie porozumieć. Tym panem okazał się urodzony w Niezabyszewie a mieszkający obecnie w Bawarii emerytowany lekarz, dr Peter Hoheisel, syn byłego pastora, szukający byłego kościoła ewangelickiego i byłej plebanii, w której się urodził. Budynek kościoła ewangelickiego przetrwał wprawdzie ostatnią wojnę bez większych zniszczeń i jeszcze na począku lat 60. był dla okolicznej dzieciarni, do której należałem, doskonałym placem zabaw. Jednak po przebudowie – najpierw na sklepy GS, potem na szkołę – trudno w nim dzisiaj rozpoznać jego dawne przeznaczenie. Budynek byłej plebanii ewangelickiej zachował się za to w niezmienionym kształcie: mieści się w nim dzisiaj niezabyszewskie przedszkole.

Natychmiast nawiązałem kontakt z dr. Peterem Hoheiselem w nadziei, że być może zachowały się jakieś dotyczące Niezabyszewa dokumenty czy zdjęcia po jego ojcu. Tu niestety spotkał mnie spory zawód. Okazało się jednak, że były niezabyszewski pastor, będąc już na emeryturze, nagrał dla swojej rodziny na taśmie wspomnienia ze swojej przeszłości i są tam też fragmenty dotyczące jego działalności w Niezabyszewie. Otrzymałem kopię tych fragmentów. Poniżej mogą Państwo zapoznać się z ich tłumaczeniem na język polski. Czytając je, proszę pamiętać, że były to wspomnienia przeznaczone dla rodziny, a nie do druku, co miało wpływ na ich treść i charakter. Ponadto dyktowane były po upływie 60 lat od tamtych wydarzeń. A sam pastor Hoheisel już nie miał możliwości ich skorygowania czy autoryzacji.
Pod kątem wyznaniowym Niezabyszewo było wyjątkiem w powiecie bytowskim, bo stanowiło centrum silnej społeczności katolickiej, natomiast mieszkańcy wyznania ewangelickiego podlegali parafii (Kirchspiel) bytowskiej, która obejmowała miasto Bytów wraz z okolicznymi wioskami. Jak podaje Kreplin (2), po I wojnie światowej podzielono bytowską parafię ewangelicką (wcześniej istniała parafia miejska i wiejska) na dwa okręgi duszpasterskie: zachodni okręg duszpasterski (Seelsorgebezirk Bütow-West), do którego obok zachodniej części Bytowa należały też Dąbie, Gostkowo, Udorpie, Mądrzechowo wraz z okolicami, oraz wschodni okręg duszpasterski (wschodnia część Bytowa wraz z Ząbinowicami, Grzmiącą, Niedarzynem, Mokrzynem, Osiekami). W związku z tym parafia bytowska posiadała dwa odrębne etaty pastorskie z odrębnymi siedzibami (Bismarckplatz oraz Hindenburgstraße). W 1925 r. utworzono trzeci okręg duszpasterski z siedzibą z Niezabyszewie, do którego należały też Dąbrówka i Sierżno. To spowodowało, że w Niezabyszewie powstał kościół ewangelicki wraz z plebanią. Sam pastor Hoheisel podaje w swoich wspomnieniach, że zatrudniony został na trzecim etacie pastorskim w Bytowie z siedzibą w Niezabyszewie. (JvRL)

Życiorys

Johannes Albert Hoheisel urodził się 12 czerwca 1903 r. w Tuckum (dzisiaj Tukums/Łotwa) i był najstarszym z sześciu synów pastora Eduarda Hoheisela i jego małżonki Johanny (córki pastora), z których dwóch zmarło w wieku dziecięcym. W tym samym roku ojciec, wówczas młody pastor, przeniósł się wraz z rodziną do Kazania nach Wołgą, gdzie objął parafię ewangelicką, której członkami byli głównie nadwołżańscy Niemcy. Na przełomie lat 1917/1918 pastor wraz z rodziną musiał uciekać z Kazania przed bolszewikami: najpierw z powrotem nad Bałtyk, a stamtąd na Rugię, gdzie Eduard Hoheisel otrzymał posadę pastora. Johannesa wraz z braćmi ulokowano w internacie szkoły klasztornej w Ilsfeld w Górach Harzu, gdzie zrobił maturę. Po maturze studiował w Tybindze i Greifswaldzie teologię i historię. Okres wikariatu spędził w Barcelonie. Pierwszą samodzielną posadę pastora Johannes Hoheisel obejmuje w październiku 1931 r. w Niezabyszewie. Najpierw jako kaznodzieja pomocniczy, a od 1 listopada 1932 r. jako pełnoprawny pastor. Po tragicznej śmierci żony przenosi się w kwietniu 1939 r. do Gimnazjum Joachimstala w Templinie i przyjmuje tam posadę nauczyciela religii, łaciny i herbrajskiego, sprawując równocześnie nadal urząd pastora. Od samego początku uczestniczy w II wojnie światowej jako oficer Wehrmachtu. Po jej zakończeniu dostaje się do niewoli, skąd zostaje zwolniony w 1947 r. Podczas wojny żeni się po raz drugi, małżeństwo to jednak nie wytrzymuje próby czasu i się rozpada. Jako rozwodnik nie może dalej sprawować funkcji pastora. Zostaje więc urzędnikiem państwowym. W 1968 r. przechodzi na emeryturę. Mieszka w Monachium i jako emeryt prowadzi bardzo aktywny tryb życia i dużo podróżuje (m.in. po Ameryce Południowej, Kanadzie i Skandynawii) Ostatnie lata życia spędza w Domu Seniora w Murnau nach jeziorem Staffelsee (Bawaria), gdzie w kwietniu 1998 r, mając prawie 95 lat, umiera. Pochowany jest na cmentarzu Waldfriedhof w Monachium.

Pastor Hoheisel wspomina:

Rok wikariatu szybko minął. Po roku opuszczałem Barcelonę z ciężkim sercem. Jeszcze będąc w Barcelonie, zgłosiłem się do drugiego egzaminu w szczecińskim konsystorze (3). Gdy wróciłem do domu, faktycznie zastałem tam już list z tematem mojej pracy dyplomowej. Tym razem wiedziałem, co należy robić. Przeprowadziłem się do Greifswaldu, wynająłem pokój we wsi rybackiej Wieck u żony sternika holownika i żyło mi się tam bardzo dobrze: za 25 fenigów można tam było kupić wędzonego węgorza, dorsza lub śledzia – za tanie pieniądze dobre jedzenie, wędzone ryby, najczęściej wieczorem – do tego mleko. W dzień jadałem w stołówce. Poza tym przesiadywałem w instytucie, w bibliotekach i pisałem.

I praca naprawdę mi się udała. Jesienią, pod koniec września zaliczyłem w Szczecinie drugi egzamin. Było całkiem przyjemnie, do egzaminu przystąpiło razem ze mną trzech znajomych studentów z Tybingi. Oprócz mnie byli to Worms i Harms, razem z którymi zdawałem już pierwszy egzamin. Oprócz tego był tam jeszcze Reuter, który później miał zostać moim następcą w Niezabyszewie – do tego jednak nie doszło, ponieważ poległ na wojnie. Byli tam jeszcze Pauske i Lübke, którzy byli razem ze mną w seminarium duchownym w Kleinerhof. Egzamin poszedł mi bardzo dobrze i miałem powód do dumy, ponieważ osiągnąłem najlepsze wyniki.
Jak to było w zwyczaju, szło się po kolei od egzaminatora do egzaminatora. Zaczynało się od superintendenta, który był też przewodniczącym komisji egzaminacyjnej – wówczas byli nimi Kalmus i Kehler – było dwóch superintendentów. Gdy przyszedłem do Kalmusa, ten powiedział: „Drogi bracie Hoheisel, cieszy mnie, że zaliczyłeś swój wikariat w Barcelonie, że trafił tam też raz jeden z naszych pomorskich współbraci”. Po egzaminie razem z Harmsem i Wormsem poszliśmy na wino. Następnie rozjechaliśmy się do domów. W pociągu spotkałem prof. Deisnera, również członka komisji egzaminacyjnej i zapytałem go: „Panie profesorze, czy wiadomo już, dokąd trafimy?”. „To jeszcze nie jest pewne”, odparł on, „ale jedno jest pewne: jeden z was trafi do Niezabyszewa”. „A gdzie to jest?”, ja na to. „Wie Pan, to jest przy granicy z korytarzem, w powiecie bytowskim”. 

Dwa tygodnie później faktycznie dostałem powołanie na kaznodzieję pomocniczego w Bytowie z siedzibą w Niezabyszewie. Wygląda na to, że zrobiono to z pełną premedytacją, ponieważ już w Barcelonie byłem w diasporze wśród katolików. 
Niezabyszewo było również centrum katolicyzmu w powiecie bytowskim. Tam oraz w powiecie lęborskim istniały jedyne obszary katolicyzmu. Były to tereny kaszubskie, pod bardzo silnym polskim wpływem. A w Niezabyszewie rezydował dziekan Szynkowski (4), dusza tego całego polsko-katolickiego okręgu. Tak więc trafiłem do Niezabyszewa, tzn. najpierw trafiłem do Bytowa, gdzie zamieszkałem u pastora Koba (5). Samego Koba akurat nie było, bo przebywał właśnie w Palestynie. Był jednak Range (6), który był również pastorem w Bytowie. Znałem go już, ponieważ wcześniej był przez długi okres pastorem w Bergen na Rugii. Przybyłem więc do znanego mi otoczenia. Ponadto członkiem tego synodu był również Walter Bielenstein, pochodzący jak ja z krajów bałtyckich, dawniej w Mesothen (obecnie Mežotne, Łotwa), obecnie w Budowie k. Bytowa. W praktyce okazało się, że był to szczególnie przyjemny synod. Należało do niego 15 pastorów, a więc był to mały synod. Powiat bytowski był przecież najmniejszym powiatem Prus, zaraz obok powiat słupski, największy. A całe południe tego powiatu to była diaspora. Miało to wpływ na całą moją późniejszą pracę i na życie w ogóle.

W Bytowie czekała na mnie jeszcze jedna szczególnie wielka przyjemność. Był to dobry przyjaciel Jochen Walter, który się w międzyczasie ożenił i którego żonę też już znałem. Pół roku wcześniej przeniesiono go jako nauczyciela (Studienrat) do Bytowa. Od samego początku miałem więc na miejscu dobrych przyjaciół i – dopóki byłem kawalerem – bardzo często u nich bywałem. Gdy wieczorem zrobiło się zbyt późno, spałem również u nich. Mieli w mieszkaniu mały pokój gościnny, który zawsze na mnie czekał. Tak więc aklimatyzacja w Bytowie przyszła mi bardzo łatwo. Do dzisiaj bardzo chętnie wspominam moje pobyty u Walterów.

W listopadzie pastor Kob powrócił ze swej podróży do Palestyny, ja zaś przeprowadziłem się do Niezabyszewa, do miejscowej plebanii. Kościół ewangelicki w Niezabyszewie zbudowany został w 1925 r. jako kościół Gustawa Adolfa, tzn. ze środków protestanckiej Fundacji im. Gustawa Adolfa. Plebanię zbudowano dopiero w 1929 r. Jej pierwszym rezydentem jako pastor pomocniczy był niejaki Hansch, również dobry znajomy z Greifswaldu, który zdał egzamin rok przede mną. Nie pozostał tu jednak na stałe. Byłem więc pierwszym pastorem w Niezabyszewie, który się tu zadomowił i pozostał. Po upływie roku w roli pastora pomocniczego złożyłem wniosek o pozostawienie mnie tutaj jako pastora. W odpowiedzi zatwierdzono mnie na tzw. trzecim etacie pastora w Bytowie z siedzibą w Niezabyszewie. 

Plebania miała 9 pokoi, centralne ogrzewanie, i jak na tamte czasy była bardzo nowoczesna. Jej pomieszczenia były bardzo ładne, duże i jasne. Do tego dochodził niezbyt duży, jak na pomorskie warunki, ogród. Było go jednak tyle, że bez problemu można w nim było uprawiać własne jarzyny. Z drugiej zaś strony były kwiaty i piękny trawnik. Ponieważ plebania stała pusta, zezwolono niejakiemu panu Rieckowi (7), synowi miejscowego chłopa, który również studiował w Greifswaldzie, na zamieszkiwanie tam wraz z rodziną do czasu skończenia przez niego studiów i zajęcia plebanii przez pastora. Wcześniej Rieck był urzędnikiem kolejowym, w 1914 r. poszedł na ochotnika na wojnę i już w pierwszych dniach sierpnia został ciężko ranny, tak że musiano mu amputować nogę. Później pracował w różnych majątkach, głównie na terenie powiatu miasteckiego, jako osoba prowadząca księgowość i zarządzająca sprawami finansowymi, m.in. wypłatą wynagrodzeń. Potem postanowił studiować teologię, czemu z wielkim trudem podołał – był już przecież żonaty i miał troje dzieci. Pozwolono mu więc zajmować kilka pokoi na plebanii. Jednym z warunków było, że będę się mógł u niego stołować. Płaciłem mu naturalnie za to, ale było to dla mnie wielkie udogodnienie. Mogłem tam nie tylko mieszkać, ale przygotowywano mi również jedzenie i sprzątano pokoje. Na początek było to dla mnie bardzo wygodne. Zająłem trzy pokoje: kancelarię, sypialnię oraz późniejszy pokój dziecięcy jako pokój gościnny, z którego już w pierwszym roku mojego pobytu często korzystano.

Współżycie z Rieckem nie było wcale łatwe, bo był to człowiek nieco zdziwaczały, strasznie drobiazgowy i wiedzący wszystko najlepiej. Podczas pierwszej wojny światowej, po swojej kontuzji, pomagał on ojcu, który był wówczas burmistrzem (8)  (Bürgermeister), w sprawach administracyjnych gminy, a przede wszystkim przy sprawach, które wiązały się z obowiązkowymi dostawami żywności, głównie zboża, oraz innymi należnościami na rzecz państwa. Od tego czasu ludzie go nienawidzili, ponieważ był bardzo drobiazgowy i przestrzegał każdej litery prawa. Do tego miał bardzo nieprzyjemny sposób obchodzenia się z ludźmi. Również później miał problemy we wszystkich swoich parafiach. Ten jeden rok z nim jednak przetrzymałem, później zaś zdał on egzamin i się wyprowadził. A ja miałem cały dom dla siebie.

Było to jesienią 1932 r. Ja zaś przyszedłem do Niezabyszewa w październiku 1931 r. We wrześniu tego roku zdałem mój drugi egzamin w Szczecinie, pod koniec października przybyłem do Bytowa, a w listopadzie przeprowadziłem się do Niezabyszewa. 1 listopada 1932 r. zostałem zatrudniony w Niezabyszewie jako prawdziwy pastor. Oficjalne wprowadzenie było bardzo uroczyste, powiązane z małym przyjęciem, które wydałem w Gasthof Scheewe. Była to bardzo piękna uroczystość.

Teraz musiałem zadbać o to, żeby się w tym domu jakoś zagospodarować. Tak się jakoś złożyło – wydaje mi się, że to pani von Aschenberg napisała o tym do mojej matki – że pani von Rautenfeld szukała posady, w ramach której mogłaby komuś poprowadzić gospodarstwo domowe. Powodziło im się wówczas nienajlepiej. Mieli majątek, który stracili. Za bardzo nie wiadomo, dlaczego. Chodziły jednak słuchy, że małżonek gospodarował zbyt rozrzutnie. Majątek w końcu trafił pod młotek, zaś jej mąż zdobył jakąś drobną posadę w Berline. Ona (miała dwoje dzieci, najmłodsze zmarło) zaś już w trzech miejscach zajmowała podobną posadę. 

W końcu pani von Rautenfeld przybyła i prowadziła mi gospodarstwo domowe do czasu mojego małżeństwa. Był to bardzo przyjemny okres. Była wspaniałym człowiekiem, osobą naprawdę ciężko doświadczoną przez życie. Ponieważ wychowała się na wsi, przyszła do Niezabyszewa bardzo chętnie. Była wysokiej klasy jeźdźcem. Jej ojciec dzierżawił i uprawiał Groß Buschhof (9), majątek w Kurlandii, niedaleko Jakobsstadt (10).

Niezabyszewo było dla mnie parafią niemal idealną, którą łatwo było ogarnąć wzrokiem. Liczyła około tysiąca dusz (11), podzielonych na trzy wioski: około 500 mieszkało w Niezabyszewie, które liczyło około 1000 mieszkańców – druga połowa była wyznania katolickiego. Reszta w Sierżnie, na południe od Niezabyszewa, i w Dąbrówce, na północ od Niezabyszewa. Sierżno i Dąbrówka oddalone były od Niezabyszewa o jakieś 4–5 km. Moja służba odbywała się więc przede wszystkim w tych trzech wioskach. W Niezabyszewie prowadziłem nabożeństwa z kazaniem co niedzielę, poza tym raz w miesiącu w Sierżnie i raz w miesiącu w Dąbrówce. To samo dotyczyło pozostałych nabożeństw, np. pasyjnych itp. Ponadto co drugą niedzielę musiałem poprowadzić nabożeństwo z kazaniem w Bytowie, albo poranne, albo popołudniowe, a czasami i główne. Nie było tu stałej reguły. Tym samym celebrowałem co niedzielę dwa-trzy nabożeństwa. Było wówczas sprawą oczywistą, że celebrowało się nabożeństwo co niedzielę, i do tego niejedno. Wchodziło to w zakres obowiązków pastora.

Ponieważ parafia była liczbowo mała – w Bytowie nie miałem własnego okręgu duszpasterskiego. Miasto Bytów miało około 10000 mieszkańców, z tego około 7000 było wyznania ewangelickiego (12), moi bytowscy bracia mieli więc o wiele większe okręgi duszpasterskie, tym bardziej, że należały do nich jeszcze okoliczne wsie. Do parafii bytowskiej należało jeszcze 12 wiosek, w których też od czasu do czasu należało odprawiać nabożeństwa. Jednak nie tak często, mniej więcej raz na 4-6 tygodni. Ja zaś miałem małą parafię, w którą bardzo szybko wrosłem. Bardzo szybko nawiązałem kontakty z ludźmi i stali mi się oni bardzo bliscy. Znałem nie tylko wszystkie rodziny, poszczególnych ich członków, starych i młodych, i tych całkiem młodych i tych całkiem starych, ale też każdą sztukę bydła w chlewie, znałem każdego konia i wiedziałem, do kogo należy, bliski był mi każdy zaprzęg. Wiedziałem też, gdzie każdy ma swoje pola i łąki, swój zagon koniczyny itd. Jednym słowem, warunki miałem idealne.

Żyło się z tymi ludźmi przez okrągły rok, z ich zmartwieniami, troskami i radościami. Znałem więc wszystkich chłopów. Obszar dworski miałem tylko jeden, w Dąbrówce. Właściciel tamtejszego majątku, Wagner, nie był postacią zbyt przyjemną, niedługo potem zresztą zmarł. Miałem więc głównie chłopów, obok nich robotników rolnych, którzy pracowali u chłopów. Była jeszcze trzecia kategoria: robotnicy zatrudnieni na cegielniach w Niezabyszewie i Sierżnie. Rzemieślników było niewielu: mistrz krawiecki Fritz (13), kołodziej Kebschull (14) i inni. Z wszystkimi jednak miałem jak najlepsze kontakty i mogę powiedzieć wprost: wszyscy byli moimi przyjaciółmi. Wszystko opierało się na wzajemnym zaufaniu i był to szczególnie piękny okres mojego życia. I chciałbym powiedzieć, że jako pastor nieczęsto ma się taką parafię.

Tak szybko wrosłem w to środowisko i się w nim odnalazłem, że już po kilku tygodniach pobytu w Niezabyszewie, jesienią 1931 r. odrzuciłem propozycję biskupa Heckela, by objąć funkcję pastora pomocniczego w Stambule. Muszę tu jednak powiedzieć, że decyzję tę podjąłem z ciężkim sercem, ponieważ podczas mojego pobytu w Barcelonie służba za granicą bardzo mi się spodobała. I w przyszłości miałem zamiar, pójść znowu za granicę. Z drugiej jednak strony widziałem, jaka sytuacja panowała w Niezabyszewie. W regionie zaś trwała zaciekła walka.

Był to okres szybkiego wzrostu bezrobocia, osławione złe lata 1931–1932, które w 1933 roku otworzyły drogę nazizmowi. Bezrobocie rosło, a płace były niskie. Do dzisiaj dziwię się, jak zatrudnieni na cegielni robotnicy mogli wyżyć za te głodowe stawki, które dostawali. Ponadto co rusz to dochodziło do sytuacji, że chłopi nie mogli utrzymać swych gospodarstw, ponieważ były zadłużone. I za każdym razem, gdy do tego dochodziło, zjawiali się Polacy, którzy przy pomocy Banku Ludowego, Związku Obrony Kresów Zachodnich (15), a przede wszystkim przy wsparciu ze strony kościoła katolickiego, próbowali tę ziemię wykupić, by się tu osiedlić.

Na początku stulecia rodzin katolickich w Niezabyszewie było niewiele. Gdy tu przybyłem, katolikami była już połowa. A „katolicki” w większości wypadków oznaczało również „polski”. Ludzie mówili, ten mówi po katolicku, mając na myśli, że mówi on po polsku. A jeżeli mówili, że ktoś jest Polakiem, najczęściej mieli na myśli, że jest katolikiem. Tego typu sprawy były tam po prostu chlebem powszednim, z którym miało się ciągle do czynienia. I w sumie dumny jestem z tego, iż w czasie tych siedmiu lat mojego pobytu w Niezabyszewie ani metr kwadratowy niemieckiej ziemi nie przeszedł w polskie ręce. Bardzo szybko miałem kontakty z Fundacją im. Gustawa Adolfa, która czasami mogła pomóc. A przede wszystkim rozumieliśmy się bardzo dobrze z bytowskim Landratem, dr. Springorum, który miał wiele zrozumienia dla tej sytuacji i czynił wszystko, co było w jego mocy. 

Ciekawą sprawą był wówczas spór o dzwony. Podczas gdy z jednej strony uważałem, że moim zadaniem jest niedopuszczenie do rozszerzania się katolicyzmu, a tym samym polskości, to z drugiej strony zależało mi również na utrzymywaniu dobrych i spokojnych stosunków z katolickimi mieszkańcami wsi, a szczególnie z dziekanem Szynkowskim. Zamieszkująca w Dąbrówce część gminy była wówczas podzielona na dwa skłócone ze sobą obozy. Ewangelicy z Dąbrówki prowadzili zaciekłą wojnę sądową z parafią katolicką w Niezabyszewie – parafia katolicka w Niezabyszewie obejmowała również Dąbrówkę. 

Sprawa wyglądała następująco: w Dąbrówce stała niegdyś kaplica, katolicka kaplica. Rozpadła się ona swego czasu, a jej resztki zburzono. Jedyne, co po niej pozostało, to były dzwony, które wisiały w osobnej dzwonnicy i w dalszym ciągu były przez parafian używane. Zwyczajem było, że dzwoniły w soboty wieczorem, w niedziele, a ponadto o porach modlitewnych, tzn. w południe i wieczorem, tak by ludzie, którzy nie mieli zegarka, mogli się według nich orientować.

Gdy w czasie pierwszej wojny światowej wyszło rozporządzenie zobowiązujące parafie do oddania swych odlanych z brązu dzwonów – brąz i miedź były niezbędne dla celów wojennych, nie tylko do produkcji amunicji, ale również innego wyposażenia – dzwony z Dąbrówki zostały zgłoszone przez trzy strony. Zostały zgłoszone przez parafię katolicką, przez gminę wiejską oraz przez parafię ewangelicką. Doszło do sporów, czyją własnością są właściwie te dzwony i rozpoczęły się procesy.

To było w czasie wojny. Gdy ja przyszedłem do Niezabyszewa, czyli w 1931 roku, proces ten jeszcze nie był zakończony. W pierwszej instancji wygrał wprawdzie kościół katolicki, ewangelicy jednak się odwołali, a rozstrzygnięcia drugiej instancji jeszcze nie było. Pewnego dnia spotkałem mojego katolickiego brata i ten powiedział: „Czy nie mógłby Pan, Panie pastorze, wpaść kiedyś do mnie. Pokażę panu wówczas całą dokumentację. Niech pan się temu przyjrzy, a potem musimy spróbować, jakoś ten spór zakończyć. Nie dość, że kosztuje on pieniądze, które są niepotrzebnie wyrzucane w błoto, to wnosi jeszcze niesnaski do naszych parafii. A kiedyś tę sprawę i tak trzeba jakoś zakończyć”.

Tak więc wybrałem się księdza Szynkowskiego. Była to moja pierwsza wizyta u niego. Usiedliśmy wygodnie, pijąc bardzo porządne czerwone wino. Potem rozłożył przede mną wszystkie kroniki kościelne, decyzje sądowe i jeszcze wiele innych papierów. Gdy to wszystko przeczytałem, stało się dla mnie jasne: dzwony należały do kościoła katolickiego. Był to fakt nie do podważenia. Przyrzekłem mu więc, że uczynię wszystko, aby tę sprawę uporządkować. I tak zaczęła się walka z mieszkańcami Dąbrówki. Była to trudna sprawa, przede wszystkim ze względu na tamtejszego sołtysa (Ortsvorsteher) (16). Był to człowiek, który już zwiedził kawał świata. Szereg lat przebywał w Minnessocie, gdzie był farmerem. Gdy pewnego razu przybył w odwiedziny do domu, poznał tu dziewczynę i wżenił się w gospodarstwo w Dąbrówce. Był on głównym przeciwnikiem w tej całej sprawie. I był naprawdę trudnym osobnikiem.

Pewnego razu usiadłem z tamtejszymi chłopami w karczmie, wypiłem z nimi kilka kieliszków wódki, kilka piw. Porozmawialiśmy i powoli udało mi się przeciągnąć ich na moją stronę. Powiedziałem im: „Słuchajcie, przecież wyrzucanie pieniędzy na drugą instancję nie ma sensu, i tak dalej. Zostawcie dzwony katolikom, a ja wam przyrzekam, że za rok będziecie mieli własne dzwony”. Była to oczywiście bardzo odważna obietnica, bo nie za bardzo wiedziałem, skąd wziąć na to pieniądze. Oni jednak rzeczywiście się na to zgodzili. 

I od tego czasu między dziekanem Szynkowskim a mną zapanowały bardzo przyjazne stosunki. Byłem zapraszany na wszystkie duże święta, np. na jego jubileusz dwudziestopięciolecia, na którąś tam z kolei rocznicę istnienia parafii katolickiej itd. W ten sposób poznałem wielu księży katolickich z innych parafii powiatu bytowskiego, m.in. również prałata Hartza, który miał swą siedzibę w Pile. 

Dawniej region ten podlegał diecezji katolickiej w Chełmnie (17). Teraz jednak Chełmno należało do Polski i było częścią korytarza. Z resztek dawnej prowincji Poznań-Prusy Zachodnie, które w 1918 czy 1919 r. nie przypadły Polsce, z powiatów lęborskiego, bytowskiego i miasteckiego stworzono niezależną prałaturę, którą zarządzał prałat Hartz (18). Był to naprawdę bardzo miły człowiek i dużo z nim rozmawiałem. W środowisku tym panowały w ogóle dość przyjemne stosunki. Później, po drugiej wojnie światowej prałat Hartz przez wiele lat był biskupem wypędzonych, tzn. osobą, której Niemiecka Konferencja Biskupów zleciła bezpośrednią opiekę nad wypędzonymi. 

Spory zostały więc zażegnane. A czas płynął. W 1933 r. do władzy doszedł narodowy socjalizm. Pod względem politycznym gmina była w większości, tzn. jej część ewangelicka, narodowo-niemiecka, narodowych socjalistów było wśród moich parafian niewielu. Wszyscy katolicy popierali oczywiście Centrum. Było jeszcze trochę, ale niewielu, socjaldemokratów. Komuniści zaś występowali tylko jednostkowo, raz oddano na komunistów jeden czy dwa głosy. A do urn wyborczych chodziliśmy w tym czasie ciągle, ponieważ Reichstag czy też pruski Landtag co rusz to okazywały się niezdolne do stworzenia rządu i były rozwiązywane. Były to straszne czasy, konkurowały ze sobą 32 partie; czasy, w których niczego nie dokonano, ponieważ ludzie w parlamencie nie mogli się pogodzić.

W 1933 r. do władzy doszedł więc narodowy socjalizm i wszyscy zaczęli przechodzić na jego stronę, również wielu katolików. Była to ostatnia nadzieja, której ludzie się uczepili. Podczas ostatnich wyborów w 1932 r. komunistyczna KPD otrzymała pięć milionów głosów. Łatwo więc mogło dojść do zwycięstwa KPD. Wszystkie inne partie były rozdrobnione i skłócone. Dużą partią, która nawoływała do zgody i uczyniła niezwykłe postępy, była narodowosocjalistyczna NSDAP.

Na wschodzie, a szczególnie w powiecie bytowskim, istniało jeszcze inne zjawisko: działała tam bardzo silna grupa Związku Tannenberg (Tannenbergbund), którego założycielem i patronem był generał Erich von Ludendorff. Związek ów potwornie podżegał przeciwko kościołowi. Jak daleko można było w tym pójść, niech zilustruje następujący przykład. Brat jednego z niezabyszewskich chłopów, Zachow (19), miał gospodarstwo rolne w sąsiedniej parafii, gdzie rezydował pastor Pecker (20), w Tuchomiu. Ów Zachow był zaciekłym zwolennikiem Związku Tannenberg, służył jednak na tym samym okręcie podwodnym co Martin Niemöller (21). Tym samym, mimo całego wstrętu do kościoła, stała wśród jego książek autobiografia „Z okrętu podwodnego na ambonę”. Sam to widziałem. Gdy zmarli jego rodzice, pastor Pecker był akurat na urlopie i ja ich pochowałem. Później Zachow kazał usunąć dłutem krzyże z ich nagrobków.

Pewnego razu na dużej imprezie Związku Tannenberg w Bytowie, w największej sali miasta, na której obecni byli również przedstawiciele kościoła, zostałem wygwizdany, ponieważ odważyłem się powiedzieć, że ta przez nich tak wielce sławiona germańska kultura miała również swe ciemne strony, np. w Nibelungach aż się roi od mordów, zdrad, kłamstw itd. Dużo szumu potem wokół tego było. Pikantną sprawą przy tym było, że pastor Kob, mój brat duchowny z Bytowa – tzn. jeden z braci, obok Range był to Kob, a później Baer (22), ponieważ Range poszedł do Berlina, a Heinz Baer przyszedł w 1933 r. do Bytowa – a więc pastor Kob i przywódca miejscowego Związku Tannenberg, właściciel Dąbia, Meyer (23), byli kolegami z jednej klasy w słupskiej szkole, a później byli razem na wojnie. Podczas I wojny obaj służyli w artylerii, potem razem bywali na ćwiczeniach, obaj brali udział w II wojnie światowej. Meyer z Dąbia zginął pod Stalingradem, Kob dostał się do rosyjskiej niewoli, z której w końcu wrócił. Ale to tylko na marginesie. Związek Tannenberg paktował wówczas z komunistami. 

W przeciwieństwie do tego miejscowi narodowi socjaliści wówczas mocno popierali kościół. Był to okres, w którym narodowy socjalizm, w każdym razie miejscowy, mocno akcentował zdanie Hitlera z programu partyjnego: „Narodowy socjalizm bazuje na gruncie pozytywnego chrześcijaństwa”.

W 1933 r. nieoczekiwanie przyszedł do mnie Kreisleiter Heinrich Wolter (24) i powiedział: „Panie pastorze, czy nie mógłby Pan objąć kierownictwa Winterhilfswerk (25)?” Nie miałem na to wielkiej ochoty i odpowiedziałem pytaniem: „A jak Pan wpadł na mnie?”. “Wiem”, powiedział, „że działał Pan już w Barcelonie w Deutscher Hilfsverein. A poza tym, u Pana jestem przynajmniej pewien, że nie zdefrauduje Pan żadnych pieniędzy”. „Nie mogę Panu dać odpowiedzi od razu”, odparłem, „muszę się najpierw naradzić z moimi duchownymi braćmi”. Pojechałem więc do Jasienia, do byłego prezydenta Engla, skonsultowałem też pastorów Koba i Baera. I doszliśmy do wniosku, że powinienem to zrobić. Wówczas przynajmniej byliśmy na bieżąco i wiedzieliśmy, co się dzieje. A przede wszystkim miałem wówczas możliwość – co w późniejszych latach okazało się bardzo ważne – ochrony wszystkich placówek Misji Wewnętrznej i Caritasu i mogłem zadbać, by nie były rozwiązywane czy dyskryminowane. 

Podczas pierwszej zimy w Winterhilfswerk było tak, że również Żydzi, którzy byli w potrzebie, otrzymywali pomoc. I to w Trzeciej Rzeszy! Gdy podniosły się głosy: „Co to ma znaczyć? Tak nie można!”, mówiłem im tylko: „Napisano, że nikt nie ma być głodny ani marznąć. A Żydzi też są w potrzebie”. Drugiej zimy sprawa wyglądała już inaczej. Żydzi mogli sobie pomagać jedynie nawzajem. Tym się więc zajmowałem i wszystko toczyło się bardzo dobrze. A gdy mnie wiele, wiele lat później, po wojnie oficer SIS (26) podczas przesłuchania zapytał: „Jak Pan w ogóle mógł to robić?”, powiedziałem mu tylko: „Wie Pan, w całym moim życiu nie byłem w stanie pomóc tylu ludziom, co wówczas”. W odpowiedzi tylko głupio na mnie spojrzał. 

Sprawy jednak toczyły się dalej. W 1934 r. w Niezabyszewie miała powstać odrębna komórka NSDAP. Ja sam wstąpiłem do tej partii jesienią 1932 r., a więc jeszcze przez objęciem przez nią władzy. Nie byłem więc ofiarą marca (1933) (27). Dlaczego to zrobiłem, opowiem przy innej okazji. Byłem więc członkiem NSDAP i chciano mnie zrobić przewodniczącym tej komórki. Nie chciałem tego i argumentowałem: „To jest stanowisko polityczne i sprzeczne z moim urzędem pastora. Nie mogę tego zrobić”. Przychodzili jednak moi parafianie i mówili: „Panie pastorze, proszę, proszę objąć tę funkcję, bo jeżeli pan tego nie zrobi, zostanie nim, Pan już wie kto”. Była to osoba o niskim prestiżu, co do której nie było pewne, czy nie jest fałszywką. W końcu się zgodziłem i pełniłem tę funkcję przez rok. Potem znalazła się inna osoba, która zgodziła się ją przejąć, ja zaś ją oddałem i byłem Bogu wdzięczny, że się tego pozbyłem. Winterhifswerk kierowałem jeszcze rok dłużej. Gdy jednak zaczęło się podżeganie przeciwko kościołowi, powiedziałem: „Tak nie można, z tym nie mogę się zgodzić. Ta propaganda przeciwko kościołowi jest sprzeczna z moimi przekonaniami. W takiej sytuacji nie mogę tu dłużej pracować“. 

Na to Felski, kierownik urzędu budowlanego NSV (28) z siedzibą w Szczecinie, bardzo uprzejmy i przyzwoity człowiek, złożył mi ofertę całkowitego przejścia do NSV i objęcia tam posady wysokiego funkcjonariusza. „To nie wchodzi w grę, mój drogi”, powiedziałem mu na to. Później odwiedziłem Felskiego raz jeszcze w Łodzi, gdzie później, podczas wojny został burmistrzem. Z tego, co słyszałem od wujka Heino i innych, którzy byli w Łodzi, był to bardzo porządny człowiek, który – o ile było to w jego mocy – próbował łagodzić los Polaków i Żydów. Dbał też o to, by zwalczać korupcję i by administracja była w porządku. O ile wiem, Felski pracował potem w jednym z ministerstw w Bonn. Chętnie bym się z nim spotkał raz jeszcze.

W ten sposób pozbyłem się tych spraw i później już się nimi nie zajmowałem. Był to rok 1936. W tym czasie zdarzało się też i u mnie, że kontrolowano już moje kazania. Zajmował się tym miejscowy policjant, czyli żandarm (29). Broniłem się przeciwko temu, interweniowałem, ale istniało generalne zarządzenie, że pastorów należy nadzorować. Na początku żandarm przychodził w mundurze i czako, następnie już tylko w czapce, a później zaczął przyprowadzać ze sobą żonę i córkę. Wówczas burmistrz (Bürgermeister) Colberg (30) podszedł do mnie po nabożeństwie i powiedział: „No to, Panie pastorze, ten problem mamy teraz z głowy”.

Wszystko zdarzyło się, gdy już byłem żonaty, w kwietniu 1936 r.

* * *

Latem 1932 r. Heino Fehre zaprosił mnie na swój ślub z Vevi (=Vera) Holmann w Hirschenhof (31). Tym samym po raz pierwszy od stycznia 1919 r. spędziłem mój urlop w Kurlandii i Liwonii. Był to wspaniały okres, bo mieszkali tam jeszcze wszyscy krewni i starzy przyjaciele z okresu dzieciństwa. Podczas naszego pobytu w Kazaniu wakacje letnie spędzaliśmy zawsze u dziadka Jürgensohna, ojca mojej matki albo u jego rodziny w Tuckum (32). Spędziłem kilka pięknych dni w Tuckum, Weißensande, potem w Nurmhusen (33) u wujka Hansa i cioci Elisabeth, potem w Rydze, gdzie odwiedziłem m.in. przyjaciół i znajomych z Kazania. Jednym słowem było naprawdę fantastycznie.

Na wesele – o ile ktoś nie mógł dojechać tam we własnym zakresie – mieliśmy pojechać dużym autobusem, który miał odjechać z ulicy Romanowa 3, koło mieszkania pani von Knorre. Więc pomaszerowałem w tym kierunku. Zakwaterowany byłem w Rydze w mieszkaniu Arnolda Schaberta, pastora miejscowej katedry (późniejszym dziekanem w Monachium), który wraz ze swoją rodziną spędzał urlop nad morzem. Znałem go jeszcze z okresu w Tybindze. Tak więc udałem się wcześnie rano z paroma rzeczami pod pachą w kierunku ulicy Romanowa, która wówczas nazywała się już Latschpriescha. 

Pierwszym, którego spotkałem na dole przy drzwiach, był Otto Henzelt, który w 1917 r. „praporszczik“, czyli rosyjski chorąży, bywał u nas w Kazaniu. Weszliśmy na górę i tam spotkałem dalszych znajomych, m.in. wujka Buka (=Burghart) Weidenbauma, który w 1919 r. gościł u nas nad morzem w Międzyzdrojach. Obszedłem wszystkich i się przedstawiłem. Nagle weszła młoda dziewczyna, lekko dygnęła i powiedziała: „Jestem najmłodszą Knorre“. Był to moment, w którym… Od tej chwili ta młoda dama interesowała mnie szczególnie.

Jazda do Hirschenhof odbyła się w bardzo wesołej atmosferze. Autobus ciągle się psuł, pod górę musieliśmy go pchać. Przyjechaliśmy z ogromnym opóźnieniem, tak że polterabend mógł odbyć się jedynie w skróconej formie. Spotkałem tam dalszych krewnych… Ślub był bardzo uroczysty, całe wesele również wspaniałe, ponieważ brała w nim udział praktycznie cała tamtejsza niemiecka „kolonia”.... Poznałem tam też wszystkich krewnych ze strony rodziny Knorre...

Po powrocie do domu z tej wielkiej uroczystości najpierw zaliczyłem bardzo dobre, zakrapiane wódką śniadanie u Otto Henzelta, którego rodzina również była nad morzem. Obecny był też Harry Schumann, którego ojciec często bywał u nas w Kazaniu. Całe popołudnie i wieczór spędziłem u Schmittów, u pułkownika, a teraz już generała Schmitta z Kazania, których przez wiele, wiele lat nie widziałem.

Następnego ranka – byłem bardzo zmęczony i jeszcze spałem – rozległ się dzwonek i wszedł wujek Artur. Najpierw całe dwie godziny rozmawialiśmy o tym i owym, chodząc po mieszkaniu Schaberta. Wychodząc, powiedział mimochodem: „Słuchaj, zadzwoń no do Knorre. Werner Knorre chce się o coś zapytać czy też Ci coś powiedzieć“: I dał mi numer telefonu. Gdy wujek Artur poszedł, zadzwoniłem pod ten numer, i było zajęte. Później jeszcze kilka razy próbowałem i zawsze było zajęte. Następnego dnia odkryłem, że cały czas dzwoniłem pod własny numer, że wujek Artur przez pomyłkę zamiast numeru Państwa Knorre dał mi numer Schaberta.

Wówczas pomyślałem: „Jeżeli już czegoś ode mnie chcą, to tam pójdę“. Poszedłem więc do nich i od razu zostałem zaproszony na kawę. Było bardzo przyjemnie. A potem poszliśmy jeszcze do jakiegoś lokalu, tzn. wujek Werner, ja, Wasza mama i jeszcze jej dwie przyjaciółki. Było bardzo miło i kiedyś tam mama mnie zapytała, czy już widziałem Rygę. Krótko mówiąc, uzgodniliśmy, że następnego dnia moglibyśmy przejść się po mieście.

Następnego dnia udałem się więc znowu do mieszkania Państwa Knorre. Poszliśmy na spacer, dużo rozmawialiśmy. Wcześniej byliśmy jeszcze w Strasdenow u cioci Lenzi i wujka Ericha. I właśnie podczas tego ostatniego spaceru zdobyłem się na odwagę i zadałem najważniejsze pytanie. No, jej reakcja była zrazu bardzo nieprzychylna, jednak nie stuprocentowo negatywna. Później utrzymywaliśmy kontakt listowny, aż któregoś dnia sprawy zaszły tak daleko, że się zaręczyliśmy. Pisemnie! Zanim się zaręczyliśmy, widziałem Waszą mamę praktycznie tylko pięć dni.

Wróciłem więc do Niezabyszewa. Był to rok 1932. Potem, jak już wspominałem, w 1933 r. przyjechała pani von Rautenfeld. Zaręczyliśmy się na Boże Narodzenie albo krótko potem. Na Nowy Rok 1933 pojechałem do Rygi, gdzie odbyła się oficjalna uroczystość zaręczynowa. A w sierpniu, 7 sierpnia 1934 r. wzięliśmy ślub, również tam, na ulicy Romanowa. Nie w kościele, lecz w domu. Ślubu udzielił nam mój ojciec. Z tego wesela istnieje jeszcze kilka zdjęć. Była to bardzo ładna uroczystość. Był to niestety dzień pogrzebu prezydenta Rzeszy Paula von Hindenburga, więc nie wypadało tańczyć. Wieczorem ruszyliśmy w drogę. Najpierw spędziliśmy jeszcze kilka dni w Georgenswalde (34), potem pojechaliśmy do Niezabyszewa.

W międzyczasie miałem już najpotrzebniejsze meble. Najważniejsze zamówiłem u stolarza Schütza z Niezabyszewa, który był wyjątkowo zręcznym rzemieślnikiem, i to z zamiłowania. Nigdy nie miałem tak dobrych mebli w sypialni jak wtedy. Potem przybył jeszcze wagon z meblami i innymi rzeczami z Rygi, z których część pojechała jednak dalej do cioci Maßi. Tym samym byliśmy całkiem nieźle urządzeni.

Wasza mama zadziwiająco szybko odnalazła się w Niezabyszewie i była przez wszystkich bardzo lubiana. Miała miły styl bycia i właściwe podejście do wszystkich, starych i młodych, co mnie niezmiernie cieszyło. Tymczasem w 1933 r. do Bytowa sprowadzili się Baerowie (35). Dla mamy było to wielką korzyścią, że miała w pobliżu panią Baer. Kontakty z Baerami były bardzo, bardzo dobre, co pozostało do dzisiaj. Walterowie jej już tak nie odpowiadali. Mieli całkiem inny styl bycia. Rozumieli się wprawdzie dobrze, bardziej jednak pociągali ją Baerowie. Wkrótce do naszego synodu dokooptował jeszcze jeden pastor z krajów bałtyckich. Był to Wilfried Biehling, który potem ożenił się z młodszą córką Bielensteinów. 

Gdy sprawa moich zaręczyn się rozniosła, wzbudziło to dużą sensację. Gdy byłem jeszcze kawalerem, wszyscy naokoło próbowali mnie ożenić. Pastor Range chciał mi dać swoją córkę. Żona superintendenta Engela też kogoś dla mnie miała. Żona bytowskiego burmistrza również miała odpowiednią kandydatkę. Podobnie było z Landratem. Nadzieję robiło sobie ponadto kilka córek niezabyszewskich chłopów. A teraz to! Tak całkiem niespodzianie.

W Niezabyszewie bliskie kontakty utrzymywaliśmy tylko z dwiema rodzinami. Była to rodzina Buntrocków, która miała największą posiadłość we wsi. Nawiasem mówiąc, syn Buntrocków był towarzyszem broni wujka Klausa. Drugą rodziną byli Hartwigowie, którzy gospodarzyli na resztówce majątku w Sierżnie. Naszym głównym kontaktem towarzyskim byli jednak Baerowie i Walterowie z Bytowa. 

Często jednak mieliśmy gości. Naturalnie przyjeżdżali od czasu do czasu bracia. Pierwszymi byli wujek Ulrich i wujek Jürgen, którzy już wiosną 1932 r. przygnali do Niezabyszewa na motocyklu. Na każde Boże Narodzenie, w 1933, 1934, 1935 r. – przez cały okres swych studiów w Królewcu – przyjeżdżał do nas wujek Jürgen i zajmował się wypiekiem świątecznych specjałów. Wychodziło mu to znakomicie. Często bywał też wujek Klaus. Był on w ogóle pierwszym moim gościem. Ja przybyłem do Bytowa jesienią 1931 r., a tuż po Bożym Narodzeniu, mniej więcej na Sylwestra przyjechał z Neuenkirchen na Rugii wujek Klaus. Święta spędził u rodziców i w drodze powrotnej zajechał do mnie. Wziąłem wtedy tydzień urlopu i pojechałem z nim do Malborka, gdzie wówczas służył jako oficer. Poznałem też jego towarzyszy broni. Było to mile i interesujące przeżycie. Później odwiedziłem go raz jeszcze w Malborku. 

Nowym nabytkiem roku 1933 był też Petz. Miał sześć tygodni i był nowofundlandem. Bardzo radośnie powitała go w szczególności pani von Rautenberg. Głównie ona go też wychowała i z wielką czułością o niego dbała. Petz okazał się też perłą nowofundlandów, przepięknym egzemplarzem – może nie aż tak duży, ale z nienaganną figurą i bardzo silny. Cechowały go jednakże pewne osobliwości. Aportował wszystko, co było w wodzie. Nie można było się z nim kąpać, bo wyciągał człowieka na brzeg. Gdy mama poszła z nim po raz pierwszy na spacer nad niezabyszewskie jezioro, pomknął nagle do wody i wyciągnął stamtąd kaczkę, przyniósł ją i położył mamie u stóp. Mama nie wiedziała, co ma z tym zrobić. Pies kaczce wprawdzie nic złego nie uczynił, ale gdy tylko się ruszyła, przyciskał ją łapą do ziemi. Z wielkim trudem udało się mamie odciągnąć go od kaczki, która szybko wróciła do wody. Biedny Petz prawdopodobnie kompletnie nie rozumiał, dlaczego mu nagle nie wolno aportować. Później podarowałem go wujkowi Klausowi i ten go zabrał ze sobą. Było to jednak już po urodzeniu się Irmgard, gdzieś około Bożego Narodzenia 1935 r.

W 1935 r. urodziła się Irmgard. Tym samym było nas już troje. Latem 1936 r. byliśmy na urlopie u moich rodziców w Binz na Rugii, stamtąd zawiozłem mamę i Irmgard do Rygi, sam zaś musiałem się stawić w 11. Batalionie w Sławnie jako rekrut. Przez 16 tygodni byłem żołnierzem, potem mama wróciła i normalne życie potoczyło się dalej. W 1937 r. byłem w wojsku od kwietnia do połowy czerwca, już jako podoficer – dosłużyłem się stopnia sierżanta (Feldwebel), w Güstrow. W 1938 r., jesienią, brałem udział w kolejnych ćwiczeniach – tym razem dla oficerów w Neu-Strehlitz. Właściwie we wszystkich tych ćwiczeniach brałem chętnie udział i bardzo mile je wspominam. Może jednak opowiem o tym innym razem.

Smutne było za każdym razem, że byłem daleko od rodziny. Wszystko to było przedsmakiem wojny. Im więcej czasu mijało, tym bardziej miało się wrażenie, że te ćwiczenia pewnego dnia mogą się przekształcić w coś poważnego. Szczególnie w 1938 r., krótko przed pierwszym kryzysem czeskim, gdzie sprawa wyglądała bardzo poważnie i nam też powiedziano, że ewentualnie możemy w ogóle nie wrócić już do domów i prosto z manewrów udać się na front. Do tego jednak nie doszło.

Wróciłem więc ponownie do domu i delektowałem się jeszcze bardziej, że mogę być znowu z żoną i dziećmi, bo w marcu 1938 r. przyszedł na świat Werner. Przed jego urodzeniem mama pojechała do Rygi. Dokładnie do dziś pamiętam, jak w niedzielę 13 marca po południu wróciłem z nabożeństwa w Dąbrówce albo Sierżnie. Matka, która wówczas z ojcem była u mnie i prowadziła mi gospodarstwo domowe, powitała mnie okrzykiem: „Gertrud i syn kazali Cię pozdrowić!“. Natychmiast wziąłem urlop i pojechałem do Rygi, aby zobaczyć moje drugie dziecko, Wernera.

Rodzice, a w szczególności babcia Knorre, bywali u nas co roku, i to najczęściej po kilka tygodni. Okresami tymi delektowaliśmy się nie tylko mama i ja, ale nie mniej i sami rodzice, a w szczególności babcia. Było to nadzwyczaj harmonijne i przyjemne współżycie. Dziadek chętnie czytał na głos. Najczęściej było tak, że siedziało się wieczorem wokół lampy, mama czy babcia zajmowały się jakimiś robótkami, dziadek zaś głośno czytał. Tym sposobem przeczytaliśmy wspólnie cały szereg dobrych książek. Czasami zastępowałem dziadka i czytałem dalej. Były to bardzo dobre, spędzone wspólnie czasy.

Babcia Knorre, ale również i rodzice Hoheisel byli u nas kilka razy na Boże Narodzenie. Pamiętam jeszcze, jak w 1938 r. – było to ostatnie Boże Narodzenie w Niezabyszewie – zadzwonił wujek Ulrich i powiedział, że na krótko wpadnie. Byli wtedy u nas wujowie Klaus i Jürgen, by spędzić razem z nami święta, byli rodzice Hoheisel, babcia Knorr miała przyjechać później, wiosną, gdy miał urodzić się Peter. Postanowiliśmy z mamą zrobić rodzicom niespodziankę i nic im o tym nie mówić. Wujek Urlich przyjechał około północy do Bytowa i stamtąd od razu taksówką do Niezabyszewa. Rodzice poszli wcześniej spać. Dopiero gdy się położyli, przygotowaliśmy miejsce do spania dla wujka Ulricha. Następnego ranka, gdy wszyscy siedzieliśmy przy śniadaniu, pojawił się nagle w pokoju. To była niespodzianka!

To by byli najbliżsi krewni, którzy u nas bywali. Odwiedzali nas jednak też wujek Werner, wujek Jürgen, ciocia Lenzi, ale przede wszystkim rodzina Göhlerów. Jednego lata – było to lato 1937 r. – Göhlerowie przyjechali samochodem – było więc u nas czworo dzieci – i zostali w Niezabyszewie całe trzy tygodnie. Był to również szczególnie miły okres, w czasie którego mogłem wujka Friedricha bliżej poznać i od tego czasu go nadzwyczaj cenię.

Mieliśmy też innych gości, na przykład przyjaciółki mamy. Była raz Rota Raeder, jej koleżanka z klasy, czy Dora Walter, która później wyszła za mąż za Kickhöfera. Niestety dopiero po jej śmierci dowiedziałem się, że mieszkała tu, w Monachium. Znałem ją przecież dość dobrze, była bardzo miłym człowiekiem. Dora Walter była nieco starsza niż mama, ale niewiele. Z zawodu była, zdaje się, nauczycielką ogrodnictwa. Od niej mama nauczyła się, jak uprawiać ogród.

A nasz ogród był w Niezabyszewie prawdziwą perłą. Uprawialiśmy wprawdzie jarzyny, ale mieliśmy też bardzo dużo kwiatów, krzewy i piękne jedlice Douglasa oraz wiele innych rzeczy, a przed domem bardzo ładny trawnik. Kochałem obejście pastoratu w Niezabyszewie prawie tak, jak gdyby to była moja własność.

Ponieważ nie mieliśmy zbyt dużo pieniędzy, dom urządzony był skromnie, ale pięknymi meblami, które przyjechały z Rygi. Było jednak bardzo przyjemnie i z czasem urządzaliśmy się coraz lepiej. I wydaje mi się, że wszyscy ludzie, którzy u nas bywali, czuli się u nas bardzo dobrze, i zawsze byli mile widzianymi gośćmi.

M.in. był raz u nas wujek Rudolf Dehringer, potem Gustav Lieven jako podporucznik – służył wówczas w wojskach łączności w Szczecinie – konfirmował go jeszcze dziadek w Neuenkirchen, razem z Rolfem Heikingiem i Brunonem Freitagiem, który jest obecnie profesorem w Tybindze, i Karin Lambsdorf, obecnie pani Junkers, która mieszka tu w Gauting. Oraz Rita Hahn, która została pastorem gdzieś na południu Niemiec. W tym czasie jej ojciec był konsulem w Berlinie.

Raz zakwaterowali się u nas Słupscy Jeźdźcy (Stolper Reiter). Były to duże manewry obrony pogranicza. Przewodził nimi podporucznik von Sovius, który spał u nas w pokoju gościnnym i zabawiał mamę. Ja w tym samym czasie obozowałem z moim oddziałem w stodole u Willi Wetzela w Struszewie. Chciał mi koniecznie odstąpić swoje łóżko, mówiąc: “Ależ, panie pastorze, nie może pan przecież spać tak po prostu w stodole”. Na co mu odpowiedziałem: „Tam, gdzie śpią moi ludzie, tam śpię i ja”.
A swoją drogą Willi Wetzel, który swego czasu odsłużył swoje dwa lata – jeszcze w okresie królewsko-pruskim – w korpusie gwardzistów w Poczdamie, był znanym w całym powiecie oryginałem. I bardzo namiętnie grał w skata. Dwa razy widziałem, jak Willi Wetzel wsiadał w Borzytuchomiu do pociągu, który jechał do Sławna, względnie z przesiadką do Słupska. Najpierw otwierał drzwi i patrzył, czy są jacyś znajomi, a najczęściej jacyś już byli w pociągu, i już głośno wołał: “Osiemnaście”. Potem zawsze grano w skata, okraszając grę różnymi powiedzonkami. Nie widziałem nigdy nikogo – oprócz Jochena Waltera – kto znałby tyle powiedzonek związanych ze skatem, co Willi Wetzel. Potem go niestety zabito.

Jak już powiedziałem, dom stał zawsze otworem. A gości mieliśmy wiele. Była to stara bałtycka gościnność, którą wyniosło się ze stron rodzinnych. Ale również na Pomorzu czy w Prusach Wschodnich była ona pielęgnowana. Raz czy drugi zorganizowaliśmy wieczór bałtycki względnie popołudnie bałtyckie. Dobrych znajomych miałem również w Słupsku, ponieważ głównie tam odbywały się owe bałtyckie popołudnia. Osobą, która zawsze była na nich obecna i odwiedzała nas również w Niezabyszewie, był Egon Wolf, dziadek Ewy Kaul, którego też bardzo dobrze znam i który częściej u nas bywał. Mieszkał w pobliżu Lęborka i z trudem zarabiał na życie jako przedstawiciel handlowy.

Częste były też spotkania pastorów we własnym gronie – jak już powiedziałem, byliśmy szczególnie zgranym synodem. Do trzech, pochodzących z krajów bałtyckich pastorów, którzy już tu byli (Bielenstein, Baer i ja), doszedł – zdaje się, że było to w 1936 r. – jeszcze jeden, a mianowicie Winfried Behling, mój kuzyn, który później ożenił się z Anitą Bielenstein, najmłodszą córką pastora Waltera Bielensteina, który rezydował w Budowie. Wcześniej jej matka bardzo się starała, by zeswatać nas oboje, tzn. Anitę i mnie, ale jakoś nie byłem do tego przekonany.

I tak toczyło się życie w Niezabyszewie. Okresy letnie były wówczas jeszcze prawdziwym latem. Nie przypominam sobie żadnego lata, które byłoby tak zimne, jak tutaj w Monachium. A z drugiej strony zimy też były ostre, z tęgimi mrozami i śniegiem. Krótko przed Bożym Narodzeniem, gdy już było bardzo zimno, ale jeszcze mało śniegu – te mrozy bez śniegu do minus 25 stopni miały zgubny wpływ na żniwa roku następnego – , najczęściej przychodziła na mnie kolej, by pojechać w rejon korytarza, na drugą stronę granicy, gdzie opiekowaliśmy się dwiema ewangelickimi parafiami: w Sulęczynie i w Sierakowicach.

 Ruszałem wówczas w soboty. Do granicy mogłem dojechać autobusem. Z przejścia granicznego odbierano mnie zaprzężoną w dwa konie bryczką i jechaliśmy do Sierakowic. A było to około 25 kilometrów – na otwartym wozie, przy temperaturze minus 25 stopni i ostrym wschodnim wietrze. Nie było to proste, ale miałem przepiękny kożuch. Matka odkryła go gdzieś w górach w tym czasie, gdy przybyłem do Niezabyszewa. A ponieważ pisałem, że mam dość rozległy teren i muszę dużo jeździć, również na otwartym wozie, kupiła mi ten kożuch. Miał wysoki kołnierz. Gdy go postawiłem, nic już nie widziałem. Wewnątrz miał baranie futro, czyli ostrzyżoną owcę, i był naprawdę bardzo ciepły. Towarzyszył mi tam we wszystkich podróżach.

Tam w Sierakowicach i Sulęczynie, czyli w Prusach Zachodnich, w powiecie kartuskim, było jeszcze sporo Niemców. Większość się wprawdzie wyprowadziła lub została wydalona. Było ich jednak jeszcze sporo, tak że kościół był pełen. Przybywali wtedy oczywiście z całej okolicy. Za każdym razem był to bardzo przyjemny weekend. Zostawałem tam do poniedziałku i dopiero w ten dzień wracałem. Z reguły celebrowałem wówczas w niedzielę przed południem nabożeństwo w Sierakowicach, a po południu w Sulęczynie. A czasami i na odwrót.

Raz byłem tam też jesienią, Byliśmy wtedy świeżo po ślubie i mama pojechała ze mną. To był szczególnie udany wypad, a tym samym poznała i to. Pewnego razu również bytowska Organizacja Pomocy Kobietom (Frauenhilfe) (36 ) urządziła wycieczkę do Sierakowic, gdy tamtejsza parafia obchodziła jakiś jubileusz. Wyglądało to tak, że z rana pojechali dużym autobusem do Sierakowic, a wieczorem z powrotem. Mama również brała w tym udział.

Dość często musiałem zastępować pastora Peckera, który był moim zachodnim sąsiadem w Tuchomiu. Miał on mały samochód. Tym samochodem najczęściej mnie odbierano. Miał tam jakiegoś kierowcę, którego po mnie przysyłał. Pewnego razu jazda skończyła się jednak w rowie. Samochód leżał na boku i przybiegli będący w pobliżu ludzie. A ja otworzyłem wtedy okno korbką i wynurzyłem się z okna jak kukiełka z pudełka, już ubrany w sutannę i biret. Ludzie załamali ręce: “Prawdziwy pastor, skąd pan się tu wziął!” I wyciągnęli mnie z samochodu. Żadnych obrażeń nie odniosłem, samochodowi też niewiele się stało, a więc wszystko było w porządku.

Tym samym samochodem mieliśmy też inną nieprzyjemną przygodę. Byliśmy u Baerów. I Peckerowie też tam byli. A ponieważ Niezabyszewo leżało w połowie drogi między Bytowem a Tuchomiem pojechaliśmy w drogę powrotną z Peckerem. Mieliśmy wtedy już Irmgard. Mama z Irmgard i pani Pecker siedziały z tyłu, ja z przodu obok Peckera. W pewnej chwili samochód zastrajkował i zaczął się palić. Od spodu wyciekał olej, który się zapalił. Bez problemu udało nam się jednak opuścić samochód i wydostać też kobiety. Samochód na szczęście nie palił się mocno i udało nam się go ugasić własnymi siłami. Kobiety usiadły na pobliskich schodach. Byliśmy już na ulicy wyjazdowej, ale jeszcze na terenie Bytowa. Tak więc z najbliższego telefonu bez problemu można było zamówić taksówkę. Ale w każdym razie było to przeżycie. Często bywaliśmy też u Walterów lub Walterowie u nas. Bardzo wiele się w naszym życiu działo.

Jak już mówiłem, odwiedzałem każdą rodzinę mojej parafii co najmniej raz w roku. Bardzo ciekawą imprezę mieliśmy przez ostatnie trzy lata pobytu w Niezabyszewie. Przyjeżdżała wówczas do nas studencka grupa teatralna z Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Berlinie czy Poczdamie, która prezentowała nam przedstawienie jasełkowe. Przyjeżdżali co roku, więc później ich już znaliśmy, a przedstawienie zawsze było bardzo ładne. Ci młodzi mężczyźni i młode dziewczyny, studenci pedagogiki, którzy chcieli zostać nauczycielami, byli nadzwyczaj dobrymi aktorami.

W pierwszą niedzielę adwentu po południu niezabyszewskie kobiety tradycyjnie już urządzały adwentowe popołudnie przy kawie i cieście. Oprawą były drobne przedstawienia i chórki. Inicjatorem była Organizacja Pomocy Kobietom. Aby jedzenia było dosyć, poszczególne kobiety ze wsi coś tam przygotowywały i fundowały. Na koniec przychodzili czasami też mężczyźni, by odebrać swoje żony. Z reguły Wasza mama, a wcześniej córka Buntrocków, Kätchen, przygotowywała z tej okazji małe przedstawienie i małe chórki, jasełka lub coś w tym rodzaju. Były to zawsze bardzo udane imprezy.

Nie było sprawą prostą, by zorganizować w tym celu odpowiednią ilość stołów, krzeseł i innych potrzebnych rzeczy. Wszyscy jednak pomagali i przy sąsiedzkiej współpracy zawsze się to udawało. O pomoc zwracałem się z reguły do Uli Buntrocka, który przewodził Jungvolkiem, a więc etapem wstępnym do Hitlerjugend. Przychodził ze swoimi chłopcami i w mig wszystko było ustawione i potem znowu uprzątnięte. Na szczęście mieliśmy odpowiednie miejsce ku temu. Pośrodku domu był duży hol, w którym mieściło się dużo ludzi. Schodziło się wówczas około 40, a czasami i 50-60 kobiet, i wszyscy jakoś się mieścili.
Przygotowanie do konfirmacji odbywało się w piwnicy, ponieważ tam mieliśmy małą salę parafialną, w której można było udzielać nauki religii. Sala ta służyła też do innych celów, w niej spotykała się młodzież, odbywały zebrania Organizacji Pomocy Kobietom. Było to praktyczne pomieszczenie, które nam dobrze służyło.

Koniec, niestety, był bardzo smutny. Narodzin Petera oczekiwaliśmy pod koniec marca. I nadeszły też zgodnie z planem. Mniej więcej osiem dni wcześniej przyjechała babcia Knorr. Było już jasne, że się niedługo przeprowadzamy, że są to nasze ostatnie tygodnie w Niezabyszewie. Za pośrednictwem Waltera Augustata – jak sobie przypominacie, mój druh z Tybingi, który był nauczycielem religii oraz inspektorem fundacji Gimnazjum Joachimsthalskiego (37) w Templinie i teraz ponownie chciał zostać pastorem – otrzymałem propozycję od dyrektora Herzberga, by tam przyjechać, rozejrzeć się i ewentualnie objąć zwalniające się miejsce.

I tak też zrobiłem. Porozmawialiśmy z mamą i postanowiliśmy, że będzie najlepiej, jeżeli skorzystam z tej oferty. Niedługo dzieci będą musiały pójść do szkoły, a w Niezabyszewie sytuacja nie wyglądała najlepiej. Istniała tylko średnia szkoła w Bytowie, ale żeby do niej pójść, musiałyby najpierw przez osiem lat chodzić do niezabyszewskiej szkoły powszechnej (Volksschule). Tego nie chcieliśmy. A oddanie ich do internatu w Koszalinie czy Słupsku też nie wchodziło w rachubę. Propozycja z Templina wydawała nam się więc znakiem opatrzności. Większość krewnych też nas już od dawna namawiała, żeby pójść z tego ostatniego zakątka Pomorza w pobliże większego miasta, ponieważ dojazd do nas był zawsze wielką przygodą. Trzeba było się kilka razy przesiadać. Niezabyszewo leżało z dala od głównych tras. Wszystko to doprowadziło do tego, że postanowiliśmy przyjąć tę propozycję i pójść do Templina.

Pojechałem więc tam. I wszystko było jasne. Złożyłem oficjalne podanie i wiedziałem, że zostanę powołany, że wydział szkolnictwa właściwego urzędu nie ma nic przeciwko temu, ponieważ jako starszy radca szkolny urzędował tam stary Templinianin, który za poręczeniem dyrektora Herzberga był gotów, powołać mnie na to stanowisko. 

Z tą całą sprawą wiązało się jeszcze coś innego. Był już rok 1939 i obawiano się, że jeżeli Augustat zrezygnuje i natychmiast nie będzie na jego miejsce innego pastora jako inspektora fundacji, pastora fundacji – fundacja ta była oddzielną parafią – i nauczyciela religii, to być może urząd ten nie zostanie już w ogóle obsadzony, że mogą być próby utrudnienia nauki religii, a w każdym razie ostatecznego pozbycia się pastora. Wszystko było więc załatwiane trochę nieformalnie. A starym Templinianinom naturalnie zależało na tym, aby wszystko pozostało po staremu.

Pierwszym krokiem, aby uchronić templińską szkołę przed niepożądanymi zakusami, przede wszystkim ze strony Hitlerjugend, która chciała ją przejąć, było pozyskanie – za pośrednictwem marszałka lotnictwa Milcha, też starego Templinianina – Hermanna Göringa na protektora szkoły. Bardzo mu to imponowało. Poza tym Templin leżał tylko 12 km od jego siedziby Carinhall w Schorfheide. I każdego roku, w dzień urodzin Göringa, udawała się tam delegacja z życzeniami. To chroniło szkołę przez wszelkimi ingerencjami z zewnątrz. A ogólną tendencją było przekształcanie wszystkich tych starych internatów albo w szkoły Hitlerjugend, albo w narodowo-polityczne zakłady wychowawcze.

Za sprawą wspomnianego już starszego radcy szkolnego sprawa była w mig załatwiona i dostałem powołanie. Z podpisem Göringa. Dokument ten mam do dziś. O czym nie do końca wiedziałem, a w pośpiechu się tym nie zajmowałem, był fakt, że miejsce to wprawdzie było obsadzane pastorem, ale powinno się to odbyć w porozumieniu z konsystorzem brandenburskiego kościoła. W pośpiechu tego nie dopełniono. I gdy tam przybyłem, ze zdziwieniem stwierdziłem, że miałem wprawdzie powołanie na nauczyciela (Studienrat), ale jako pastor praktycznie wisiałem w próżni. Natychmiast nawiązałem więc kontakt z tamtejszym superintendentem Buchholzem, bardzo miłym i pracowitym człowiekiem – później Rosjanie zakłuli go bagnetami – i za jego pośrednictwem udało się członkom konsystorza wyjaśnić, w czym rzecz. Wykazali zrozumienie i dostałem również wsteczne powołanie jako pastor Fundacji Joachimsthalskiego Gimnazjum. Miałem tam swój własny kościół i wszystko, co do parafii należy. I nie podlegałem żadnej innej parafii.

A więc to wszystko było już w toku, gdy pewnego ranka nadszedł dzień narodzin Petera. Właściwie chciałem mamę na poród odesłać do Rygi. Ale ona nie chciała. Chciała urodzić na miejscu. Rozstanie przed i po urodzeniu Wernera trwało wiele tygodni. I nie był to przyjemny okres. Przyjechała więc babcia Knorre, a jako opiekunka do dzieci Nora Jürgensohn z Wolkowitz – nazywaliśmy ją “mała Nora”, moja kuzynka, która mnie później odwiedzała tu, w Monachium – siostra wujów Gerharda i Herberta. I wszystko było w porządku. Zawiadomiliśmy położną, ta przyjechała, nie było żadnych problemów, za dwie godziny było po wszystkim. Bardzo się ucieszyłem i poszedłem do mojego pokoju. Niedługo jednak wpadła Nora, cała blada: “Zawołaj szybko lekarza, nastąpił krwotok”. Natychmiast zadzwoniłem do dr. Hartunga, który błyskawicznie przyjechał z Bytowa. I faktycznie udało mu się krwotok zatamować. Mama jednak była bardzo osłabiona i jej krążenie też szwankowało. Wszystko jednak poszło dobrze i w sumie nie było powodu do obaw.

Do bytowskiego szpitala mama pójść nie chciała. Przy narodzinach Irmgard miała tam straszne przeżycia. Był tam zastępca dr. Dittricha, który był ciągle pijany. W konsekwencji dochodziło do bardzo nieprzyjemnych sytuacji, gdy ten pijany lekarz wizytował pacjentów. Dlatego też nie chciała tam pójść po raz drugi. Nie chciała też pójść do Koszalina. Chciała zostać w domu i mówiła: “Jeżeli wszystkie kobiety w Niezabyszewie mogą rodzić swoje dzieci w domu, to dlaczego ja nie mogę”. Wieczorem u mamy wystąpiły nagle straszne bóle, najprawdopodobniej była to tromboza. Dr Hartung przyjeżdżał jeszcze dwa razy. I potem nagle było po wszystkim. W nocy, o wpół do drugiej. Tym samym dobiegł końca wielki rozdział mojego życia.

Był to zarazem koniec Niezabyszewa. Ludzie byli głęboko poruszeni. Potem odbył się pogrzeb mamy, w niedzielę palmową. Właściwie miałem udzielać konfirmacji, ale zrobił to za mnie Baer. Najpierw pochowaliśmy mamę na cmentarzu w Niezabyszewie, ale wszyscy obecni na pogrzebie krewni mówili: “Pochowaj Gertrud w Rydze. Nie wiesz, dokąd Cię losy rzucą. Z Niezabyszewa już teraz odchodzisz. Kto tu zajmie się jej grobem? A tam będzie leżała u boku swego ojca. Do Rygi i tak co jakiś czas wpadniesz”. I mnie to rozwiązanie wydawało się najlepsze. Nikt z nas nie podejrzewał, że pół roku później w Rydze nie będzie już żadnego Niemca, że cmentarze będą tam stały opuszczone i puste.

  Babcia Knorr pojechała dalej do cioci Maßi. A ciocia Maßi, która również przyjechała na pogrzeb, powiedziała natychmiast: “Najlepiej dajcie Petera do mnie, chociaż na pierwszy rok”. I tak też uczyniłem. Gdy miał mniej więcej cztery tygodnie, ciocia Nora zawiozła Petera do Frankfurtu. Ja sam zaś musiałem wkrótce, bo w połowie kwietnia, po zakończeniu ferii wielkanocnych stawić się w Templinie. Na początek pojechałem tam sam, a na początku maja odbyła się przeprowadzka. To tego czasu moi rodzice byli w Niezabyszewie i opiekowali się dziećmi, czyli Irmgardą i Wernerem. Potem nadeszła przeprowadzka, dziadek Hoheisel udał się do Schwerina, do wujka Ulricha i cioci Nory, a później z powrotem do Binz, gdzie rodzice mieszkali po przejściu dziadka na emeryturę. A moja matka poszła ze mną. Razem z nami pojechała też nasza pomoc domowa z Niezabyszewa, Hilda. 

Obie pozostały u mnie do wakacji letnich. Potem babcia zabrała Was, czyli Irmgardę i Wernera do Binz. Ja sam zaś podczas tych wakacji pojechałem do Niezabyszewa i zorganizowałem przewiezienie trumny ze zwłokami mamy do Rygi. Tam odbył się drugi pogrzeb na cmentarzu Jakuba (Jakobi-Friedhof). Po tym wszystkim wróciłem do Binz, gdzie spędziliśmy jeszcze osiem dni. Zaś 8. sierpnia moi rodzice przeprowadzili się z całym dobytkiem do mnie do Templina. Dla mnie była to oczywiście ogromna ulga. Wszędzie czuło się, że zbliża się wojna. I dwa tygodnie później faktycznie się zaczęło. Dwa tygodnie później poszedłem na wojnę.
Wieczorem razem z Drigalskym słuchałem wiadomości. Aby mieć względnie pewne dane, słuchaliśmy wiadomości angielskich. Oni też lepiej informowali. Były to angielskie wiadomości nadawane w języku niemieckim. Oni tam zaklinali Hitlera, by nie atakował Polski, ponieważ Anglicy wówczas dotrzymają swych zobowiązań sojuszniczych. A w to Hitler nigdy nie chciał wierzyć. Potem poszliśmy do miasta, gdzie w jednej z knajp spotykała się regularnie miejscowa inteligencja. Siedziało nas tam około tuzina, Drigalsky, ja i jeszcze kilku lekarzy i adwokatów. Nagle wchodzi listonosz – było to 25. sierpnia 1939 r. – wywołuje kilka nazwisk i daje im karty mobilizacyjne z rozkazami, że mają się stawić w swoich jednostkach. To znaczy kartę mobilizacyjną każdy już miał i wiedział, gdzie się ma stawić. Tutaj przychodził tylko rozkaz: “Proszę się stawić w swojej jednostce”. Należało to zrobić w jak najkrótszym czasie. U mnie napisano, że 26. sierpnia do godz. 12.00. Mówię więc do listonosza: „Niech pan od razu da i moją”. Na to on: “Nie mam, dałem już pana ojcu”. Bo już wcześniej był w gimnazjum. Razem z Drigalskym wróciliśmy natychmiast do szkoły, wyciągnęliśmy z łóżka dyrektora i oznajmiliśmy mu, że jeszcze tej nocy wyjeżdżamy do jednostki. Zaraz przyszedł jeszcze trzeci nauczyciel, który też następnego dnia miał się stawić. W bardzo krótkim czasie zabrakło połowy kolegium nauczycielskiego. 
Gdy przyszedłem do domu, rodzice już o wszystkim wiedzieli. Spakowałem więc swoje rzeczy. Potem poszedłem do mojego biurka i usiadłem. Z prawej strony stała matka, z lewej ojciec. Powiedziałem, co miałem do powiedzenia, i ruszyłem w drogę. Asesor Wentzel zaoferował, że zawiezie mnie rowerem na dworzec. Bo dworzec był daleko, w odległości około czterech kilometrów, w mieście, szkoła zaś leżała za miastem. Taksówek oczywiście nie było. Wszystkie podlegały mobilizacji. Błyskawicznie mieliśmy wojnę. Nad ranem, około wpół do piątej przyjechał Wentzel na rowerze, na który włożyliśmy moje rzeczy i poszliśmy. Do dzisiaj widzę, jak Irmgard patrzy za mną, jeszcze całkiem zaspana, obok matka i ojciec. Nie wiedziałem, czy i kiedy wrócę i co się jeszcze wydarzy. Tak zaczęła się dla mnie wojna.

*  *  *

(1) Klaus-Dieter Kreplin (wyd.), Zum 150-jährigen Jubiläum der Einweihung der evangelischen Elisabeth-Kirche Bütow in Pommern, Herdecke 2005
(2) Klaus-Dieter Kreplin (wyd.), Zum 150-jährigen Jubiläum...
(3) Tzw. pierwszy egzamin zdawało się po ukończeniu studiów, zaś drugi po pozytywnym zaliczeniu wikariatu
(4) Ks. radca Franciszek Szynkowski (1879–1945), proboszcz niezabyszewski od 9 maja 1910 roku, dziekan lęborski od 1935 roku.
(5) Max Hermann Konrad Kob był pastorem w Bytowie od 1 listopada 1925 r. do 31 sierpnia 1937 r., od 1 maja 1924 r. był w Bytowie kaznodzieją pomocniczym.
(6) Wilhelm Eduard Johann Range był pastorem w Bytowie od 1 grudnia 1929 r. (prawdopodobnie do 1933 r.)
(7) Przypuszczalnie chodzi o Juliusa Carla Fritza Riecka. 
(8) Na przełomie XIX/XX wieku funkcję wójta obwodu niezabyszewskiego (Amtsvorsteher) sprawował Johannes Heinrich Leonhard Rieck. Być może pełnił również funkcję sołtysa (Gemeindevorsteher).
(9) Obecnie Birzi/Łotwa
(10) Obecnie Jekabpils/Łotwa
(11) Pastor von Baer podaje w swoich wspomnieniach dokładne liczby z 1939 r.: Niezabyszewo – 472, Dąbrówka – 354, Sierżno wraz z majątkiem – 351. Wszystkie cytaty Baera wg: Klaus-Dieter Kreplin (wyd.), zum 150jährigen Jubiläum der Einweihung der Elisabeth-Kirche Bütow in Pommern...”, Herdecke 2005.
(12) Wg pastora von Baer było ich w 1939 r.: zachodni okręg duszpasterski: miasto Bytów – 3925, wraz z przynależnymi wioskami – 5729; wschodni okręg duszpasterski: miasto Bytów – 4351, wraz z przynależnymi wioskami – 5459.
(13) Schneidermeister Paul Fritz – notowany w latach 1929–1944. 
(14) Stellmacher Walter Kebschüll – notowany w latach 1929–1935. Przypuszczalnie z gruntów jego ojca, kołodzieja Hermanna Kebschulla, w 1915 roku wydzielono działkę pod budowę kościoła ewangelickiego.
(15) Polska organizacja patriotyczna założona w 1921 r. przez działaczy Komitetu Obrony Górnego Śląska, najpierw pod nazwą Związek Obrony Kresów Zachodnich, której używano do końca 1933 roku. Od roku następnego działała pod nazwą Polski Związek Zachodni.
(16) Osoba niezidentyfikowana. W 1925 roku sołtysem (Gemeindevorsteher) był Heinrich Kautz.
(17) W rzeczywistości podlegał diecezji chełmińskiej z siedzibą w Pelplinie. 
(18) Ks. dr Franz Hartz – prałat Wolnej Prałatury Pilskiej do 1945 r.
(19) Być może chodzi o notowanego w latach 1925–1944 gospodarza (Bauerhofbesitzer) Kurta Zachow z Masłowic (Groß Massowitz). Natomiast w latach 1929–1938 wymieniany był wśród mieszkańców Niezabyszewa Bauerhofbesitzer Erich Zachow.
(20) Tuchomski pastor Siegfried Pecker, sprawował swoją funkcję w latach 1927–1945.
(21) Niemiecki pastor luterański, znany teolog i działacz antynazistowski.
(22) Heinrich von Baer był pastorem w Bytowie od 1 lipca 1933 r. do 4 marca 1945 r.
(23) Rittergutsbesitzer Johannes Meyer.
(24 Prawdopodobnie chodzi o przewodniczącego powiatowej organizacji NSDAP.
(25) Niemiecka Pomoc Zimowa – założona w 1933 r. przez nazistów organizacja charytatywna.
(26) brytyjski Secret Intelligence Service (prawdopodobnie w ramach procesu denazyfikacyjnego)
(27) 24 marca 1933 roku Reichstag przyjął ustawę o nadzwyczajnych pełnomocnictwach, co pozwoliło Hitlerowi sprawować władzę bez kontroli ze strony parlamentu.
(28) NS-Volkswohlfahrt, naczelna organizacja charytatywna Trzeciej Rzeszy, która w praktyce realizowała politykę socjalną państwa. 
(29) Wg relacji mieszkańców Niezabyszewo podlegało rewirowi żandarmerii w Tuchomiu.
(30) Fritz Colberg (ur. 1894), w latach 1930-1945 burmistrz gminy Niezabyszewo (Bürgermeister der Gemeinde Damsdorf)
(31) Irši/Łotwa
(32) Tukums/Łotwa
(33) Nurmuiža/Łotwa
(34) Otradnoje / Rosja, Okręg Kaliningradzki
(35) Bytowski pastor Baer z rodziną
(36) Ewangelicka organizacja charytatywna
(37) Założona w 1601 r. przez księcia elektora Joachima Fryderyka w Joachimsthal elitarna szkoła dla uzdolnionej 

Bad Honnef 2008 r.
Share by: